piątek, 4 września 2009

Stadionów i igrzysk


Jeśli dom ma być wizytówką lokatora, to stan włoskich stadionów bardzo źle świadczy o klubach sportowych je użytkujących. Jeśli narzekamy na to, że poziom Serie A zaczyna odbiegać od tego na Wyspach czy Półwyspie Iberyjskim, na to, że gwiazdy coraz szerszym łukiem omijają Italię, to lwią część winy za to powinniśmy złożyć właśnie na karb włoskiej infrastruktury piłkarskiej.

Dla osoby znającej z autopsji obiekty ligowe na Półwyspie Apenińskim prawdziwym szokiem (choć spodziewanym) jest wizyta w Hiszpanii, Niemczech czy Anglii. Na madryckie Bernabeu dowiozło mnie klimatyzowane metro, usiadłem na czystym krzesełku, z którego miałem doskonałą widoczność na murawę, w przerwie zjadłem coś smacznego, załatwiłem potrzebę fizjologiczną w czyściutkiej toalecie, a po meczu wcale nie zatłoczone metro znów przetransportowało mnie do centrum miasta.

Cała procedura na rzymskim Olimpico wyglądała zupełnie inaczej, właściwie to dokładnie odwrotnie. I tak jest na niemal wszystkich włoskich stadionach. Wielu moich znajomych tifosi podróżujących za swoimi drużynami po Europie odczuwa pewien dyskomfort idąc co niedzielę na „swój” stadion, a mając w pamięci to co zobaczyli w innych częściach kontynentu.

„Swój” stadion? Niemal wszystkie włoskie stadiony piłkarskie są własnością publiczną – bezpośrednio państwową, lub też miejską. Kibice pojawiają się na nim tylko w weekendy (jeśli akurat jest mecz), a w pozostałe dni obiekt świeci pustkami (czytaj: zarasta brudem). Bramy z reguły są zatrzaśnięte, bo kluby mają swoje siedziby w innych częściach miasta (ewentualnie część powierzchni pod trybunami wykorzystywana jest jako biura i to z reguły przez miasto). Jak z takim stadionem mają się identyfikować fani i uznawać go za „swój”?

W tym przypadku (jak i w większości innych) sprawdza się reguła, że obiekt/firma prywatna jest zarządzana lepiej i efektywniej niż jej publiczny odpowiednik. Areny angielskie, lub niemieckie, będące nieomal w całości we władaniu użytkujących je klubów to nie tylko obiekty piłkarskie, ale i centra handlowe, sklepiki klubowe, salony fitness, często otoczone dodatkowo jeszcze świeżo wybudowanym osiedlem mieszkalnym. Na takim biznesie można zarabiać, i tak dzieje się choćby na Wyspach!

We Włoszech kluby wynajmują stadiony od ich właścicieli – czyli miasta. Nie dość, że słono za to płacą, to jeszcze dostają w zamian dość trefny towar i to tylko na kilka godzin w niedzielę. W taki stadion klubowi nie bardzo opłaca się inwestować, no bo po co.

Brak własnych obiektów, na których można zarabiać, jest jedną z przyczyn zapaści finansowej, a co za tym idzie sportowej Serie A. Wielu kibiców woli siedzieć w domu na wygodnej kanapie niż na dziurawym krzesełku obklejonym często dziwnymi maziami. Jednym z efektów tych zaniedbań jest to, że żaden poważny inwestor (chyba nikt nie wierzył w bajki, że Soros kupi Romę?) z zagranicy (np. znad Zatoki Perskiej) nie kupi włoskiego klubu. Skoro na Wyspach można nabyć drużynę ze swoim, z reguły pięknym i nowoczesnym stadionem, to po co kupować we Włoszech coś co może i ma markę oraz potencjał, ale jednocześnie jest zaniedbane, bo nie ma swojego „domu”, tylko przepłaca za wynajem mieszkania niczym przeciętny student?

Fakty te zaczynają powoli docierać do głów ludzi zarządzających włoską piłką (choć ci nadal głównie zajmują się tym jak najkorzystniej podzielić już istniejący tort finansowy – prawa TV – a nie jak upiec nowe). Coraz więcej klubów zaczyna myśleć o budowie własnych obiektów. Jak na razie jest to trochę myślenie życzeniowe. Poza Juventusem, którego „dom” ma być gotowy w 2011 r. (FOTO), reszta przedstawia na razie tylko efektowne projekty. Dalej zaczynają się problemy, ten normalny – źródła finansowania (padł pomysł by państwo przeznaczało na ten cel 3 % wpływów z gier losowych), i ten typowo włoski – hydra biurokracji, analiz, kontranaliz, wniosków do analiz, ogólnie rzecz ujmując – tradycyjnie włoskie spowalnianie wszystkiego co tylko można spowolnić.

Utkwiły w miejscu np. ambitne projekty Lazio czy Fiorentiny, swoje problemy finansowe ma Roma, więc o jej stadionie coraz ciszej, bliskie upadku są efektowne plany Sampdorii czy Bolognii. To nie wróży dobrze. Czas pokaże czy decydenci na Półwyspie Apenińskim w końcu zrozumieją że calcio bez nowych stadionów to dalsze życie na kredyt i dalsza degrengolada.


PS. Jedynym włoskim klubem, który posiada własny stadion jest Reggiana Calcio. Stadio Giglio to obiekt w którym mieści się galeria handlowa, fitness park, multikino. Wszystko więc niby jak na Wyspach. Reggiana gra jednak tylko w Serie C, a kilka lat temu nawet zbankrutowała i odradzać musiała się pod zmienioną nazwą, tak jak Fiorentina/Florentia Viola. Wniosek? Własny stadion to tylko jeden ze składników prowadzących do sukcesu klubu piłkarskiego. Składnik raczej konieczny, ale na pewno nie jedyny.


foto: repubblica.it

2 komentarze:

  1. Fakt, stadiony w fatalnym stanie w porównaniu z innymi krajami, ale za to mają swój klimat. Na przykład Derby Rzymu bez cieszenia się z bramki lecąc po zakolu Stadio Olimpico byłyby mniej barwne ;). Albo takie Napoli gdzieś poza swoim "straszydłem" ;).
    Inter też miał jakieś plany stadionu, podobnego do Allianz Areny w Monachium, ale sprawa ucichła coś, zresztą jak w większości klubów.
    A z tym inwestowaniem to Bari ma amerykańskiego właściciela, ale tutaj też jest bardzo drażliwa kwestia tożsamości klubu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Może i mają klimat, ale są po prostu do bani i niefunkcjonalne, część z nich ma do tego bieżnię utrudniającą widoczność.

    Stadion Bari został wystawiony przez miasto na sprzedaż, ciekawe czy pan Barton zakupi też obiekt:)?

    OdpowiedzUsuń